niedziela, 14 grudnia 2014

7 października 2013

   Obudziłem się o dziewiątej. O dziesiątej rozpoczął się tzw. "Drill". Mieliśmy ćwiczyć procedury ewakuacyjne w razie konieczności opuszczenia statku. Zostałem poinstruowany, że należy się ciepło ubrać, więc założyłem kurtkę. Ubrałem też kamizelkę ratunkową, co było obowiązkiem każdego członka załogi podczas ćwiczeń. Kiedy rozległa się syrena alarmowa, obwieszczając początek "General Emergency Drill", składający się z siedmiu krótkich sygnałów i jednego długiego, wraz ze współlokatorem opuściliśmy kabinę i podążyliśmy za resztą osób w kamizelkach.
   Punkt zborny pracowników restauracji znajdował się w pubie "Golden Lion". Był to typowo angielski pub, jedyny na pokładzie, gdzie można było wypić "ale" prosto z wysp, zjeść oryginalne "Fish&Chips", pograć w bingo, posłuchać pianisty czy po prostu obejrzeć mecz krykieta.
   Wszystkie krzesła przy drewnianych stolikach były już zajęte, więc usiadłem na wykładzinie opierając się o ścianę i zacząłem się pocić. Jak zwykle było gorąco, a kurtka przypięta do mnie kamizelką ratunkową zupełnie nie pomagała. Ponadto nudziłem się. Nie było dookoła nikogo znajomego, a nawet jeśli bym kogoś jednak zobaczył, to rozmowy były zabronione. Większości osób to jednak nie przeszkadzało. Ja zagłębiłem się we własnych myślach, unikając tych o temperaturze. Błąd.
   Wkrótce sprawdzono listę obecności. Każdy musiał zareagować na dźwięk swojego numeru, który był umieszczony na osobnej karcie. Tą zawsze należało mieć przy sobie w razie zagrożenia. Mój to R81 o ile dobrze pamiętam. Po tej procedurze, gęsiego udaliśmy się do głównego lobby. Każdy był zobowiązany trzymać wystającą pętelkę z kamizelki osoby przed nim i w tym tzw. "Crocodile Walk" dotarliśmy na miejsce i zajęliśmy swoje pozycje. Ja się zgubiłem w tłumie ale szybko mnie odnaleziono i wskazano gdzie zawsze się powinienem ustawiać. Znowu nastąpiło sprawdzenie listy obecności.
   Następnie wyszliśmy na "Open Deck", gdzie pokazano nam łodzie ratunkowe i przeszkolono z ich obsługi. Byliśmy tego dnia w Rodos. Już w środku miałem poważne problemy z przegrzaniem ale teraz, bez klimatyzacji, w pełnym słońcu, w czarnej kurtce, myślałem, że oszaleję o ile nie rozpuszczę się zanim do tego dojdzie. Na szczęście później nauczyłem się obchodzić procedury związane z ciepłym ubiorem i nakryciem głowy. Zwykle wystarczyło coś luźnego z długim rękawem i czapka z daszkiem, żeby nikt się nie czepiał i w komfortowych warunkach mogłem obserwować innych pocących się w swetrach, ale ten dzień był straszny.
   Całe ćwiczenia trwały nieco ponad godzinę. Większość czasu nic się nie działo i tylko staliśmy w jednym miejscu, co miało zgubny wpływ na mnie. Przez cały pobyt na statku robiłem co mogłem, żeby nie mieć czasu na myślenie, bo za każdym razem moja świadomość dryfowała w stronę wspomnień o Magdzie. Podczas ćwiczeń zupełnie nie miałem na czym skoncentrować uwagi i stało się, chandra miała mi towarzyszyć przez najbliższe kilka godzin.
   Pracę zaczynałem o 12, więc miałem jeszcze trochę czasu żeby zjeść śniadanie. Zupełnie nie przewidziałem faktu, że 1000 osób załogi może wpaść na ten sam pomysł. Fakt, że na pokładzie były trzy messy: "Crew Mess", największa, dla najniższych rangą członków załogi, jak ja, "Staff Mess", dla osób nie zatrudnionych bezpośrednio przez armatora ale przez różne agencje, jak pracownicy spa, fotografowie, aktorzy, tancerze, śpiewacy itp., oraz "Officers Mess" czego tłumaczyć nie ma potrzeby. Ponadto, ci, którzy pracowali na nocną zmianę wrócili spokojnie spać i nie w głowie było im jedzenie. Mimo to kolejki do bufetu były jak za komuny.
   Nie wyszło mi to na złe. Szereg pomarańczowych kamizelek ukazał mi drugi bufet, z którego wcześniej nie zdawałem sobie sprawy. Od tej chwili wiedziałem, że całość dzieli się na część europejską i filipińską, z której do tej pory korzystałem. Ucieszyłem się, że wreszcie zjem coś normalnego.
   W pracy zacząłem od segregowania wyposażenia ze zmywaka obsługiwanego wyłącznie przez Filipino. Ciekawym wydało mi się to, że śpiewali podczas pracy. Nie zauważyłem tego zachowania u żadnej innej narodowości. Skojarzyło mi się to z czarnymi niewolnikami pracującymi dawniej na polach bawełny w Ameryce. Zacząłem się zastanawiać, jak w dzisiejszych czasach ludzie stają się specyficznym rodzajem dobrowolnego niewolnika, tylko zamiast kija możni tego świata używają marchewki. Jestem pewny, że ci ludzie woleliby być teraz ze swoimi rodzinami zamiast zmywać naczynia po Anglikach za 114 dolarów miesięcznie, a przynajmniej jeden z nich twierdził, że tyle zarabiał, co wydało mi się niedopuszczalne. On jednak mimo to był wdzięczny, że może zapewnić godne życie tym, których zostawił w kraju. Co ciekawe, każdy spotkany przeze mnie członek załogi porównywał statek do więzienia, mimo, że mógł zrezygnować z pracy kiedy tylko chciał, a i tak tego nie robił. Wolał zostać i narzekać. Wszyscy jesteśmy niewolnikami systemu.
   Urzekło mnie śpiewanie podczas pracy i postanowiłem też tego spróbować. Zawsze uważałem, że zupełnie mnie nie interesuje, co inni o mnie pomyślą ale chyba tylko starałem sobie to wmówić. Nadszedł czas na sprawdzenie samego siebie. Zacząłem śpiewać "Róża czerwono", co od tej pory zawsze podnosiło moje morale, dodawało sił i pozwalało wytrzymać następny dzień, szczególnie słowa: "Dojdziesz bracie! Choć krucho jest...". Potem wzbogaciłem repertuar o kilka innych piosenek, które dobrze znałem. "Oh My Darling Clementine" przypominającą wesołe chwile na lekcjach angielskiego i pozwalającą oswoić się z faktem, że straciłem Magdę. Rosyjską pieść "Katiusza", mającą dla mnie szczególne znaczenie, bo mój dziadek często ją śpiewał zanim zmarł i wiązało się z nią wiele wspomnień i emocji. "My Rifle, My Pony and Me", po której dodawałem fragment "Come Along Cindy", bo nie znałem całego utworu ale występowały one razem w filmie "Rio Bravo". Wprowadzały mnie zawsze w dobry nastrój i przypominały, że robię coś ważnego, muszę to zrobić sam, a kiedyś przyjdą lepsze dni.
   Po południu miałem półtorej godziny przerwy. Myślałem o wyjściu do portu ale nogi bolały mnie tak bardzo, że postanowiłem posiedzieć w kabinie, trochę popisać i przez resztę czasu czytać książkę od Adasia. Nie mogłem przestać myśleć o Magdzie, żałowałem zerwania kontaktu i zastanawiałem się, czemu zachowuję się tak głupio. Próbowałem behawiorystycznej metody myślenia o niej w samych negatywach, przypominania sobie wszystkich złych emocji, by wypracować podświadome unikanie tego tematu tak jak uczono psy by nie zachowywały się w określony sposób karząc je. Nie pomagało. Gorzkniałem tylko i nabierałem obrzydzenia do wszystkich kobiet generalnie. Napisałem nawet, że miłość odeszła z tego świata w epoce średniowiecza, by wrócić na chwilę w romantyzmie i dokonać zemsty za to co ludzie z nią uczynili i odejść wraz z romantykami popełniając samobójstwo. W obecnych czasach jest tylko narzędziem zniewolenia, które kobiety wykorzystują by zdobyć pieniądze i awanse od naiwnych mężczyzn. Stwierdziłem, że muszę pogodzić się z samotnością. Tak, wiem, dramatyzowałem troszkę. Szczególnie, że nigdy żadna kobieta nie starała się naciągnąć mnie na wydatki, a już zdecydowanie nie Magda. Była idealna pod każdym względem, poza tylko tym jednym, że mnie nie chciała.
   Po przerwie wróciłem do pracy. Musiałem wyczyścić wszystkie lodówki, bo zbliżał się tzw. "General Cleaning". Raz w tygodniu wszystko musiało być wyglancowane na wysoki połysk, co będzie sprawdzane przez okrętowych oficjeli. Wszystko to z powodu konieczności zachowania higieny. Nie uwierzylibyście jak szybko choroby rozprzestrzeniają się na pokładzie. Należało zrobić wszystko by uniknąć rozwoju bakterii.
   Lodówek było osiem, każda wysoka na ok 1,6m i wypełniona mlekiem, jogurtami, napojami, jedzeniem itp. Musiałem wyjąć z nich cała zawartość, wymienić tacki, na których poukładane były produkty, wytrzeć wnętrze lodówki ściereczką i powkładać wszystko z powrotem. Potem nauczyłem się robić to szybciej. Zwykle ja czyściłem lodówki, bo jako najsilniejszy, nie potrzebowałem pomocy w wyciąganiu załadowanych tacek i inni mogli się skupić na swoich zadaniach.
   Skończywszy z lodówkami musiałem zrobić "Pantry". Udało mi się zabrać za nie jako pierwszemu, więc mogłem wziąć pusty wózek, zamiast opróżniać go po kimś. Zawsze było ich za mało, ale nie było też miejsca na więcej. Były one stalową ramą wysoką na ok 1,8m na czterech kołach, które zawsze się blokowały podczas jazdy, co doprowadzało do białej gorączki, szczególnie kiedy były przeładowane, co zdarzało się często. Na ramie należało umieścić 6 tacek i 5 czarnych, prostokątnych miednic. Następnie zaprowadzało się taki wózek na drugi koniec okrętu, do schowka, zabierało stamtąd pełny i zostawiało na zmywaku. Niesamowita zabawa podczas sztormu ale o tym później.
   Po pracy poszedłem do baru. Wiedziałem, że tego dnia odbywało się karaoke, a już oswoiłem się ze śpiewaniem w pracy. Nigdy wcześniej nie uczestniczyłem w karaoke i stwierdziłem, że to moja szansa. wypiłem trzy piwa dla couragu i zamówiłem piosenkę u DJ'a. Zaśpiewałem "Oh My Darling Clementine" ku uciesze tłumu. Wszyscy znali ten utwór i z chęcią się przyłączyli. Nie zostałem jednak długo w barze, bo jak zwykle zakończyli sprzedaż o pierwszej, więc zaraz po piosence poszedłem do kabiny spać.

Komentarze (0):

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]

<< Strona główna