niedziela, 30 listopada 2014

5 października 2013

   Bartek rano nie zadzwonił i byłem mu za to wdzięczny. Fakt, umawialiśmy się na zwiedzanie Grecji ale i tak nie dałbym rady się obudzić. Przynajmniej byłem wyspany po pierwszym męczącym dniu. Wziąłem prysznic, ubrałem się w uniform i poszedłem do messy na śniadanie.
   Ustawiłem się w kolejce trzymając przed sobą niebieską, plastikową tackę z pustym talerzem. Moim oczom ukazał się rząd przysmaków barwnych i tajemniczych niczym hot-dog z "Berzy", których nazwy zupełnie nic mi nie mówiły, a wszystkie brzmiały Azjatycko. Nie mogę powiedzieć, żebym nie był entuzjastą Azjatyckiej kuchni, jednak tych specjałów nie miałem nigdy okazji poznać. Szczególnie odstraszającą okazała się zupa z rybich łbów, których oczy spozierały na mnie z rosołu. Nie mając odwagi na eksperymenty wybrałem kurczaka i ryż szafranowy, doprawiłem to sosem sojowym i zająłem miejsce przy stoliku. Muszę przyznać, że jadałem lepiej w przeszłości. Kurczak był twardy i nie odchodził od kości, ryż zbrylony i zimny, do tego gotowany w niesolonej wodzie. Sos sojowy był dobrym pomysłem. Najadłem się szybciej niż się spodziewałem nie opróżniając talerza do końca. Nie lubię marnować jedzenia. Następnym razem wezmę znacznie mniejszą porcję, wiedząc już, że apetyt to rzecz ulotna w messie dla załogi.
   W pracy byłem o godzinie 12 w południe. zacząłem od polerowania sztućców słysząc ciągle "Szybciej, szybciej!" za każdym razem kiedy mijał mnie przełożony. Już wiedziałem, że nie zostaniemy najlepszymi kolegami. Dobrze, że Bartek pracował ze mną, więc miałem do kogo otworzyć gębę. Po skończeniu polerowania miałem różne zadania, jak wynoszenie śmieci, przynoszenie wózków wypełnionych brudnymi naczyniami z tzw. "Pantry". czy składanie chusteczek. W ciągu dnia miałem w sumie 2 godziny przerwy, najpierw godzinę na lunch, potem kolejną, na obiad. Pracę skończyłem o 12 w nocy.
   Chciałbym móc wtedy powiedzieć, że nie czuję nóg ale byłoby to wierutne kłamstwo. Czułem je i to dosyć dosadnie. Miałem wrażenie, że moje stopy zostały sprasowane w prasie hydraulicznej, a każdy krok sprawiał wrażenie stąpania po rozżarzonej lawie zamiast po stalowej posadzce. Będąc w Polsce byłem zaniepokojony tym, że będę tak ciężko pracował ale teraz czułem się zadowolony. Miałem niewiele czasu na rozmyślania, a to doskonale się składało, bo nie myślałem o Magdzie, co by mnie tylko wpędzało w depresję.
   Chwilę przed pierwszą zadzwonił Bartek. Ustaliliśmy, że zjemy razem kolację i wypijemy co nieco na dobry sen. Tak oto zostałem zaproszony na swoje pierwsze "Cabin Party". Współlokator Bartka próbował spać, kiedy przyszliśmy. Przedstawił się jako Marcis z Litwy, po czym stwierdził, że jemu nic nie przeszkadza i życzył dobrej zabawy oddzielając się od nas zasłonką. Wydało mi się to nieco dziwne ale postanowiłem pozostawić sprawę bez komentarza. Bartek wykonał telefon, a ja poznałem Ashwina, który właśnie wszedł. Mój pierwszy czarnoskóry kolega z Republiki Południowej Afryki.
   Niedługo po tym jak Bartek skończył rozmowę rozległo się pukanie do drzwi. Wpuściliśmy do środka Filipińczyka z torbą, z której wyjął litr Jacka Danielsa. No, no! Takiej obsługi się nie spodziewałem. Dostawca zebrał pieniądze i na odchodnym próbował opchnąć nam jeszcze parę paczek chrupek ale podziękowaliśmy.
   Piliśmy przy głośnej muzyce do późnych godzin nocnych rozmawiając o życiu okrętowym. Głównie jednak panowie ostrzegali mnie przed kobietami okrętowymi, stwierdzając, że nie ma sensu tutaj szukać bratniej duszy. Byli przekonani, że każda z osobna to karierowicza szukająca awansów przez łóżko. Nie jestem fanem generalizowania, dlatego słuchałem ich postanawiając sam wyciągać wnioski co do poznanych osób, indywidualnie. Jutro mam dużo wolnego, może tym razem uda się pozwiedzać.

piątek, 28 listopada 2014

4 października 2013

   Problemy zaczęły się już samego rana. Zapomniałem uwzględnić strefę czasową i o mały włos nie spóźniłem się na spotkanie. Agenci mieli nas odebrać z hotelu i zawieźć do portu, gdzie zostaniemy w końcu zaokrętowani. Dobrze, że zwykle wstaję nierozsądnie wcześnie, żeby mieć dodatkowy czas i powoli, bez stresu, załatwiać poranne sprawy. Tym razem nie poszło.
   Chwilę po przebudzeniu telefon z recepcji powiadomił mnie o przybyciu agentów. Zebrałem swoje rzeczy na biegu i popędziłem do recepcji. Bagaż reszty załogi był już dawno zapakowany do autokaru, więc ja musiałem swój taszczyć wszędzie ze sobą, jako jedyny. "No to ładnie się pan przedstawił przed milionami słuchaczy" - przypomniał mi się fragment starego nagrania z Radia Maryja o trzech słowach do ojca prowadzącego.
   Po zebraniu paszportów przez agentów i załatwieniu procedur rejestracyjnych zostaliśmy zawiezieni do portu. Jako jedyny pojechałem bez śniadania ale miałem jeszcze bułki z kotletami schabowymi z poprzedniego dnia, które przygotowała dla mnie mama, więc nie przejąłem się tym faktem. Na miejscu zakupiłem kilka pocztówek i zająłem się czytaniem. Procedury imigracyjne trwały około 2 godziny, więc zdążyłbym się znudzić, gdyby nie książka pożyczona od Adasia.
   Wreszcie, po długim oczekiwaniu, zaczęto wyczytywać nazwiska, by dokonać zwrotu paszportów. Przeszliśmy kontrolę celną, która nie różniła się niczym od tej na lotniskach, wsiedliśmy do autobusu portowego i dotarliśmy do naszego nowego, pływającego domu, gdzie spędzimy co najmniej najbliższe 6 miesięcy. Oczywiście jeśli wszystko pójdzie zgodnie z założeniami...
   Widok statku po raz pierwszy na żywo zrobił na mnie duże wrażenie. 16 pokładów pnących się w górę na długości 294 metrów zupełnie nie mieściło się w polu widzenia. Moim pierwszym skojarzeniem był 10 piętrowy wieżowiec mieszkalny przy ulicy Sandomierskiej 30 w Radomiu. Krótko mówiąc, ogromne bydlę. Moja Ukrainka powiedziała: "Welcome a board!" i po przejściu przez kolejną kontrolę przez ochronę statku weszliśmy na pokład.
   Zrobiono nam zdjęcia do identyfikatorów, które służyły również jako klucze do kabin i karty płatnicze, chociaż na razie wydano tymczasowe karty magnetyczne. Polecono nam zostawić bagaże w jednym z dwóch korytarzy biegnących przez całą długość okrętu i zaprowadzono nas do messy. Tam wypełnialiśmy dokumenty niezbędne do dalszej rejestracji. Oddano mnie pod opiekę sympatycznej, choć na tyle dojrzałej, że już niezbyt atrakcyjnej dla mnie Francuzki. Pobieżnie pokazała mi kilka ważnych miejsc na pokładzie, z których żadnego nie zapamiętałem. Skomplikowany ciąg schodów, przejść i korytarzy sprawiał, że czułem się niczym Jazon w labiryncie Minotaura. Martwiłem się, że nie odnajdę swojego bagażu. Dotarliśmy wreszcie do kabiny, w której spędzę najbliższe dni. Wytłumaczono mi, że to kabina tymczasowa, dla osób o wyższej randze i po jakiś dwóch tygodniach zostanę przeniesiony. Dostałem pakiet powitalny, składający się z koperty, w której znalazłem wspomnianą kartę magnetyczną, długopis, dwie plastikowe plakietki z imieniem i pozycją, stylizowane tak, żeby wyglądały na złote oraz ulotkę informacyjną, po czym wprowadzono mnie do środka.
   Nigdy nie miałem wątpliwej przyjemności odsiadywać wyroku w żadnym z więzień ale odniosłem wrażenie, że skazańcy mają więcej swobody w swoich celach, niż ja będę miał w tej okropnie ciasnej kabinie. Na oko miała może 5-6 metrów kwadratowych, ale po dodaniu umeblowania pozostawało jakieś dwa metry. Jeśli dwie osoby ubierały się jednocześnie do pracy, trudno było się dać sobie łokciami po żebrach raz, czy dwa. Po lewej stronie od wejścia znajdowała się szafa na ubrania, obok niej stało biurko z półeczką, na której zawieszony był telewizor, przy biurku stało jedno krzesło. Na przeciwko znajdowała się umywalka zamontowana na blacie czegoś w rodzaju szafki nocnej. Na wprost od wejścia znajdowało się łóżko piętrowe, którego dolną część zajmował mój współlokator.
   Gość był Chorwatem i sprawiał wrażenie całkiem sympatycznego. Nie tracąc czasu pomógł mi zanieść pościel poprzedniego lokatora do głównej pralni, odebrać świeżą wraz z uniformem, a właściwie trzema czarnymi marynarkami, na wieczór, trzema białymi, na rano, trzema parami czarnych spodni, dwoma muszkami i trzema białymi koszulami. Obładowany tym wszystkim niczym juczny koń, zostałem odprowadzony do kabiny, gdzie wziąłem prysznic planując się położyć. Niestety jeszcze nie było mi dane wtulić się w ramiona Morfeusza.
   Ledwie wyszedłem spod prysznica, a zadzwonił telefon. Mężczyzna po drugiej stronie niezadowolonym tonem dziwnego akcentu języka angielskiego chciał wiedzieć dlaczego jeszcze nie przyszedłem do pracy. Wyjaśniłem, że nikt mi o niczym nie powiedział, nawet nie mam pojęcia gdzie pracuję ani jak mam się tam dostać. Ponadto byłem przekonany, że pierwszy dzień będzie poświęcony na zapoznanie się z nowym otoczeniem. Nie mogłem się bardziej pomylić. Zostałem poinformowany, że za moment ktoś przyjdzie po mnie i będzie Polakiem, żebym mi trochę ułatwić. Zgodziłem się i zacząłem ubierać.
   Ledwo naciągnąłem spodnie, a już rozległo się pukanie do drzwi. Otworzyłem i tak poznałem Piotra, młodego chłopaka z Poznania o uśmiechniętej twarzy, wesołym spojrzeniu i szczeciniastych blond włosach. Doradził mi założenie czarnej marynarki i zaprowadził do pracy. 
   Okazało się, że będę pracował w dziale room service, który składał się z czterech "Runner'ów": Bartka, Balazsa z Węgier, Clefforda z Filipin i mnie, noszących tace do pokojów 2000 pasażerów, 2 osób na "Dispatch'u": Agaty i Piotra, który mnie wprowadził, przygotowujących wspomniane tace, 2 operatorów telefonu przyjmujących zamówienia: Elizabeth z Ukrainy i Darii z Rosji, 6 osób z nocnej zmiany, których nie miałem okazji dobrze poznać, managera i jego asystenta.  
   Daria mnie wprowadziła, nauczyła nawigacji, żebym nie miał problemów ze znalezieniem odpowiednich pokoi i pomogła dostarczyć pierwsze zamówienie. Była to bardzo wysoka brunetka o smukłej figurze i, o zgrozo, urodzie do złudzenia przypominającej mi mój obiekt westchnień z Polski. Już wiedziałem, że nie uda mi się zapomnieć o Magdzie, bo tak miała na imię. Ilekroć nie spojrzałem na Darię myślałem o Magdzie. Rejs zapowiadał się... Cóż, inaczej niż bym sobie tego życzył. 
   Przez resztę dnia roboczego głównie nosiłem tace, co wiązało się ze przejściem nierozsądnej ilości kilometrów. W przerwach między kolejnymi tacami, których nie było za wiele, bo pasażerowie zachowywali się jakby przyjechali na rejs by nic nie robić poza leżeniem w łóżku i żarciem, pomagałem innym przy tzw. "sidejobs", jak polerowanie sztućców, czy sprzątanie. Jeśli praca uszlachetnia, to po kontrakcie moja krew będzie błękitna jak niebo nad Paryżem. Nigdy w życiu tak ciężko nie pracowałem. Pot lał się ze mnie strumieniami. Tace się nie kończyły. Niczym głowy hydry, w miejsce każdej dostarczonej wyrastały trzy kolejne. Do tego ten upał... Temperatura na pokładzie nie mogła się znacznie różnić od tej na zewnątrz ze względów komfortu dla pasażerów, a byliśmy na morzu śródziemnym. Skończyłem o godzinie 24 po ośmiu godzinach czując się jak Korzeniowski.
   Po pracy zszedłem do kabiny, przebrałem się, zabrałem swój plecaczek, w którym umieściłem flaszkę i kabanosy i udałem się do "Crew Baru". Uznałem, że dziś zdecydowanie zasłużyłem na drinka i chwilę relaksu. Ktoś miał urodziny, więc bar był pełny. Wszyscy poznani Polacy byli obecni za wyjątkiem Bartka. Przedstawiono mnie reszcie Polskiej załogi, a ja chcąc pokazać się z dobrej strony od razu wyłożyłem zawartość plecaka na stół. Reakcja towarzystwa upewniła mnie, że był to dobry krok. Szczególnie przypadłem do gustu Pawłowi, który od tej pory postawił sobie za punkt honoru, by nie pozwolić aby mi w gardle zaschło. 
   Bartek dołączył później udzielając mi wskazówek, abym pilnował wódki, bo mi wszystko wypiją. Nie kupiłem jej jednak dla siebie, więc nie przejąłem się zbytnio jego uwagami i stwierdziłem, niech im idzie na zdrowie.
   W pewnym momencie wyszedłem na papierosa do specjalnie wydzielonego pomieszczenia. Było tam trochę ciszej i można było porozmawiać. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to pomieszczenie będzie moim głównym miejscem bytowania przez resztę rejsu, pomijając pracę. Zauważyłem tam samotnego koleżkę siedzącego w kącie, a że już zdążyłem się zrelaksować, a po wypiciu jestem bardzo towarzyski, przysiadłem się. Na imię miał Claudio i pochodził z Portugalii. Przypadliśmy sobie do gustu i przegadaliśmy resztę wieczoru. Wyszedłem z baru między 1, a 2 w nocy.
   Jutro zaczynam pracę o 12 w południe, a umówiłem się z Bartkiem na zwiedzania z rana. Nie mam pojęcia jak uda mi się obudzić. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że w tym nowym życiu sen to luksus, na który mogą sobie pozwolić tylko nieliczni. 
   Wróciwszy do kabiny odniosłem wrażenie, że poważnie naraziłem się mojemu Chorwatowi budząc go o tej porze. Wtedy myślałem, że to tylko wrażenie...

czwartek, 27 listopada 2014

3 października 2013

   Rankiem dokończyłem pakowanie. Adaś znowu wpadł i pojechaliśmy dokupić rzeczy, o których zapomniałem dnia poprzedniego. Najważniejszymi obiektami były litr czystej, polskiej wódki i kabanosy, które zgodnie z zaleceniami z Facebook'a miały mi pomóc wkupić się w polskie towarzystwo okrętowe.
   Wróciwszy do domu zadzwoniłem po taryfę, pożegnałem Adasia, i wyruszyłem na Słowackiego, gdzie z przystanku autobusowego miałem kontynuować podróż Neobusem do Warszawy. Taksówkarz okazał się sympatycznym gościem, który nie omieszkał zaproponować mi podwózki na samo lotnisko Chopina za jedyne 300zł, oczywiście z wyłączonym licznikiem. Musiał myśleć, że dla takiego wilka morskiego to żadne pieniądze ale nie wziął pod uwagę, że to dopiero mój pierwszy kontrakt i jeszcze nie zdążyłem się dorobić. Podziękowałem grzecznie za propozycję i rozstaliśmy się życząc sobie jak najlepiej.
   Neobus spóźnił się 40 minut, co w połączeniu z moją przesadną punktualnością dało ponad godzinę marznięcia na przystanku. Siedziałem tam martwiąc się, czy czasem nie przegapiłem transportu, czy nie spóźnię się na samolot, odpalając trzęsącymi się rękoma jednego papierosa od drugiego. W końcu jednak udało się i bez problemów wsiadłem w samolot do Aten, na który udało się zdążyć, bo również był opóźniony, o 20 minut konkretnie.
   Lot trwał około 2 godzin pomijając procedury lotniskowe i krążenie po lotnisku. Na miejscu dopiero zaczęły się schody.
   Nikt mnie nie oczekiwał na lotnisku, a miałem wyraźne instrukcje. Agent miał mnie odebrać z samolotu i zabrać do portu. Rozejrzałem się kilkukrotnie ale nie mogąc znaleźć nikogo zainteresowanego moją osobą, usiadłem na ławce i zacząłem czytać. Domyśliłem się, że prawdopodobnie się spóźniają i znajdą mnie kiedy dotrą, choć nie przestawałem się denerwować.
   Nie zdążyłem przeczytać jednej strony, kiedy zadzwoniła mama. Ta kobieta ma niesamowity talent. Z człowieka lekko zaniepokojonego potrafi zrobić człowieka biegającego w kółko bez sensu w ataku paniki. Po wyjaśnieniu jej jak wygląda sytuacja usłyszałem: "Jak to siedzisz i czytasz?! Poszukaj ich! Popytaj! RÓB COŚ!!! Bo Ci statek odpłynie!!!", a przynajmniej mniej więcej, w skrócie tak wyglądał jej 10 minutowy wywód. Najbardziej podobało mi się polecenie "Rób coś!", nie ważne co, bylem tylko się nie uspokoił za bardzo, bo to przecież chyba nie zdrowe... To też zacząłem coś robić. Biegałem w tę i z powrotem, od informacji lotniskowej, do informacji parkingowej, a nawet sprawdziłem rozkład jazdy autobusów. Musiałem wyglądać niezwykle komicznie ganiając tak po lotnisku i okolicach ze wszystkimi torbami.
   W końcu jednak poszedłem po rozum do głowy. Przypomniałem sobie, że mam ze sobą numer do biura w UK, gdzie powinienem zadzwonić w razie kłopotów. Zrobiłem to i zdążyłem się przywitać kiedy... Skończyły mi się kredyty. Miałem telefon na kartę. "No to ładnie" - pomyślałem. Sam, w Atenach, bez kontaktu z nikim.
   Na szczęście mama znów zadzwoniła, żeby sprawdzić, czy "coś robię", czy dalej się relaksuję i czytam. Kochana kobieta. Poprosiłem ją o internetowe doładowanie komórki, zadzwoniłem do biura, dogadałem się i po niedługim czasie byłem już w drodze do hotelu.
   Samochodem był biały SUV, wydawał mi się całkiem luksusowy ale zupełnie nie znam się na samochodach i nie wiem co to za marka. Na pewno był czysty. W środku były już dwie osoby z załogi. Ukrainka i bardzo zmęczony lotem Hindus. Zapamiętałem tylko imię Hindusa, Anand, a to głownie przez późniejsze przygody już na pokładzie. Ci z was, którzy uczestniczyli w tym samym rejsie zapewne się teraz uśmiechnęli. Próbowałem nawiązać jakąś rozmowę ale zupełnie się nie kleiło. Wtedy pomyślałem, że to przez zmęczenie podróżą ale teraz myślę, że to wina obecności Maitre'd hotel, przez co koleżanka, której nie był to pierwszy rejs, mogła czuć się nieco onieśmielona, a Anand prawdopodobnie nie chciał się poniżać rozmową z pospólstwem.
   W hotelu dostaliśmy kurczaka i sałatkę grecką. Jedzenie było pyszne. W jadalni byli też inni załoganci ale przy ich stoliku nie było miejsca. Odniosłem wrażenie, że nie przepadają za Polakami, bo dowiedziawszy się skąd jestem jedna z nich machnęła ręką ze słowami: "Oh, Polish mafia!", jakby zbywając mnie. Zjadłem więc w towarzystwie Ukrainki i udałem się do pokoju.
   Przed pójściem spać rozmyślałem o tym, jak żadna kobieta mnie nie oczekuje w Polsce. Zamiast się łamać, spojrzałem z nadzieją w przyszłość. Jadę na statek. Tam musi być mnóstwo pięknych i chętnych dziewczyn. Świat stoi przede mną otworem. PARTY HARD!!!

środa, 26 listopada 2014

2 października 2013r

   Ostatni dzień w Polsce. Miałem kilka zwykłych spraw do załatwienia, jak choćby kupno skarpet. Kontakt z Poznania zalecał zabrać przynajmniej 20 par jednakowych, czarnych, żeby uniknąć strat czasu na ich parowanie. Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak cenną okazało się to radą. Żałowałem później, że nie kupiłem przynajmniej 50 par, ale nie wiedziałem jeszcze nic o życiu na statku, a jeszcze mniej o tym jakim wyzwaniem okaże się robienie prania, ale o tym innym razem.
   Wychodząc z domu spotkałem Adasia. Właśnie szedł oddać mi pamiętnik, który to dałem mu kilka dni temu, żeby zostawił w nim coś od siebie. Adaś to budowlaniec, a w wolnych chwilach lubi malować graffiti na murach Radomia. Ponad to jest zdecydowanie moim najlepszym przyjacielem. Znamy się od piaskownicy i od tamtej pory, z całą pewnością stwierdzam, że nie spotkałem lepszej, bardziej moralnej i altruistycznej osoby na tym łez padole. Pamiętam pewną rozmowę. Był w raczej ciężkiej sytuacji, której wolałbym nie opisywać dokładnie, bo mógłby sobie tego nie życzyć. Dość powiedzieć, że jego mama straciła pracę, a była jedynym żywicielem rodziny w tym okresie. On sam też był w trakcie poszukiwań źródła zarobku. Miał nieopłacone czesne na uczelni i ogólnie zanosiło się na katastrofę kiedy tylko jedzenie, którego już niewiele zostało w lodówce w końcu się skończy. Doradziłem mu ubieganie się o zasiłek, bo nie wyobrażałem sobie osoby, której byłby bardziej potrzebny niż jemu w tamtym czasie. Odpowiedział: "Nie, stary. Jakoś to będzie. Są osoby, którym zasiłek jest bardziej potrzebny i nie mogę im zabrać tych pieniędzy." Wtedy wydało mi się to głupie ale też cholernie szlachetne. Na tyle szlachetne, że zamknąłem mordę i zmieniłem temat ale nigdy tej rozmowy nie zapomnę. Takim właśnie człowiekiem jest Adaś. A oto co znalazłem w pamiętniku:

   Nie sposób opisać ile razy otwierałem pamiętnik na tych stronach w najcięższych chwilach i zawsze ten rysunek potrafił przywrócić uśmiech na mojej twarzy. Patrzyłem na Goku i porównywałem się do niego, "Follow your dreams and never give up!", czytałem i czułem nowe siły, wracała motywacja do działania. Na koniec mój wzrok padał na napis "Fuck the war", i śmiałem się z tego prawdziwego, aczkolwiek zupełnie tu nie pasującego napisu, przypominającego mi o stylu bycia Adasia. Zawsze potrafił, zupełnie z dupy i tak nagle, rzucić dygresją, po której ludzie dosłownie kładli się na ziemi ze śmiechu. 
    Adaś stwierdził, że będzie mi dzisiaj towarzyszył. Przed wyruszeniem po zakupy pożyczyłem od niego książkę. "Ze śmiertelnego zimna" Le Carre. Wszystko co miałem interesującego w domu już zdążyłem przeczytać, a potrzebowałem czegoś na podróż. Nienawidzę podróżować bez książki w ręku. Patrzenie przez okno po chwili się nudzi i całą przyjemność zabija poczucie marnowania czasu i zwyczajnej nudy.
   Pojechaliśmy do hurtowni na Tartacznej. Zakupiłem wspomniane skarpety i kilka par bokserek (też za mało!). Większość dnia zleciała na robieniu zakupów, głównie takich pierdół jak zestaw do obcinania paznokci i różnych innych rzeczy, które zawsze są w domu pod ręką, a przy wyfruwaniu z gniazda trzeba się nieźle nagłowić, co będzie potrzebne. Cieszyłem się, że spędzam ostatni dzień w towarzystwie najbliższego przyjaciela. Nie będziemy się widzieć przez następne pół roku i chyba obaj chcieliśmy poświęcić ten dzień sobie, mimo, że żaden z nas o tym nie mówił. Tym bardziej, że nie byłem w najlepszej kondycji mentalnej.
   
   Poprzedniego dnia spotkałem się z dziewczyną, którą w tamtym czasie uważałem za miłość mojego życia. Za wcześnie było na takie stwierdzenie, tym bardziej, że do tamtej pory zupełnie nie odwzajemniała mojego zainteresowania. 
   Poznaliśmy się na imprezie sylwestrowej tamtego roku i zakochałem się od pierwszego wejrzenia.   Zakochany facet robi strasznie głupie rzeczy. Starczy powiedzieć, że na drugiej randce już wręczyłem jej wiersz. Szkoda, że takie akcje działają tylko w filmach i czytadłach dla kobiet klasy "Z". 
   Pewnie powinienem dać sobie spokój już dawno ale po prostu nie mogłem przestać o niej myśleć. Rozmawialiśmy często od czasu ostatniego kosza i znów obudziła się we mnie nadzieja. Spędziliśmy miło czas spacerując po Radomiu i rozmawiając na niezobowiązujące tematy. Poznałem jej psa - Budynia - urocze bydlę. Pamiętam, że zaczepiła nas starsza pani, również spacerująca ze swoim psem. Panie ucięły sobie pogawędkę, a ja nie mogłem przestać myśleć, słuchając tej rozmowy, jaką czarującą osobą jest moja towarzyszka spaceru oraz o tym, co przyśniło mi się poprzedniej nocy. Mianowicie właśnie ona w sukni ślubnej idąca do kościoła, podczas gdy ja stałem parę metrów za nią, na swoim blokowisku osiedlowym patrząc jak się oddala. 
    Niesamowite, jak silnie odczuwamy emocje podczas snu, a czułem wtedy taką rozpacz jakby mój brat zabił Adasia, co de facto też mi się kiedyś śniło, więc mam porównanie. Dość napisać, że emocje wzięły górę i znów spróbowałem wyznać co czuję, licząc, że już mnie dłużej zna i może coś się zmieniło. Oczywiście się przeliczyłem. Pozwolić złamać sobie serce dwa razy tej samej kobiecie zakrawa o masochizm. 

    Rankiem, nadal wściekły, postanowiłem zerwać z nią kontakt. Wyjaśniłem jej w wiadomości na Facebook'u jak się czuję i z nadzieją, że żegluga na drugi koniec świata pozwoli mi wreszcie o niej zapomnieć wybrałem się na zakupy. Tym bardziej byłem wdzięczny, że Adaś jest ze mną.
   Wieczorem tego dnia spotkałem się z ekipą na piwku. Oczywiście pożegnanie musi być! Kiedy już skończyli się nabijać z tego jaką jestem niedojdą w kwestii relacji damsko-męskich, co jest obowiązkowym punktem naszych spotkań ilekroć ktoś da ciała, pocieszyli mnie i życzyli bon voyage. Podniesiony na duchu dotarłem do domu. Porozmawiałem z mamą po raz ostatni przed jutrzejszym odlotem, korzystając z krótkiej chwili kiedy nie miała żadnych większych ataków choroby i pełen nadziei na lepsze jutro poszedłem spać.

   "Najtrudniej zacząć, a potem jakoś leci" jak mówi mądrość ludowa. Jest w tym dużo racji. Od pół godziny siedzę i kombinuję jak rozpocząć mój pierwszy, samodzielny, publiczny tekst. Chyba najlepiej od wstępu, a więc krótko opowiem o czym będzie ten blog.
   Koniec roku 2013 i początek 2014 spędziłem na pokładzie rejsowca pracując w room service jako Buffet Steward. Pływając po morzach i oceanach, od portu Pireus w Grecji, do Sydney w Australii codziennie pisałem pamiętnik. Zapisywałem w nim najciekawsze wydarzenia każdego kolejnego dnia, moje przemyślenia, obserwacje i przygody. Przez pół roku żeglugi udało mi się spisać mnóstwo materiału, który to rękopis, za namowami przyjaciół, po drobnej redakcji, postanowiłem teraz udostępnić w wersji cyfrowej w postaci tego oto bloga.
   Dla tych z was, którzy myślą o pracy na statkach będzie to doskonały przewodnik po okrętowym życiu. Zobaczycie jak mieszkanie w ciasnej kajucie wygląda od podszewki i będziecie mogli zastanowić się dwa razy, czy rzeczywiście jesteście na to gotowi. Dla wszystkich innych będzie to opowieść pełna humoru, przygód i zabawy. Okazja do obejrzenia połowy naszej planety moim okiem, przeżycia wraz ze mną wspaniałych chwil po raz wtóry, poznania niesamowitych osób ale także refleksji nad tym, jak traktujemy innych ludzi.
   Szczególny ukłon ode mnie w stronę wszystkich Filipino codziennie borykającymi się z wyzyskiem ze strony armatora, jak i gości tego pływającego hotelu i codziennie walczących o zapewnienie bytu swoim wielodzietnym rodzinom czekającym na ich powrót do domu.
   Mam nadzieję, że uda mi się oddać wiernie wszystkie przeżycia związane z tą niecodzienną pracą. Liczę, że zainteresuję kilka osób tą grafomanią, którą będę się starał tu uprawiać. Chcę rozwijać moje pisarskie zapędy zabierając was w tą niesamowitą podróż.
Życzę miłej lektury, Ahoy!


Wszystkie wydarzenia są oparte na faktach, jednak pozwolę sobie na pewną dozę fikcji literackiej.