piątek, 27 lutego 2015

10 października 2013

   W nocy miałem bardzo dziwny sen ale postanowiłem się nim nie dzielić z nikim. Jeszcze znajdzie się jakiś Freud i dostanę żółte papiery, a moje stwierdzenia o własnej niepoczytalności przestaną mieć dowcipny charakter.
   Podczas pracy Noel znów się do mnie przyczepił. Być może tamtym razem jednak słusznie, bo samowolnie, nic nikomu nie mówiąc, olałem wszystko i poszedłem zajarać. Nie było mnie tylko 5 min ale i tak zauważył i robił aferę. Powoli uczyłem się mieć jego uwagi i docinki w głębokim poważaniu ale nadal psuły mi humor. Nic nie odpowiadając wróciłem do swojego kieratu.
   Przerwę w pracy miałem między 12 a 16:30, jednak szkolenie zaczynało się o 14. Nie napisałem za wiele tego dnia, bo po zjedzeniu obiadu i postawieniu klocka zostało niewiele czasu. Za sukces poczytywałem sobie, że tamtego dnia zupełnie nie myślałem o Magdzie. Byłem na to zbyt głodny, bo rano nie zjadłem śniadania. Może to jakaś metoda?
   Już nie do końca pamiętam czemu konkretnie było poświęcone to szkolenie. Przypominam sobie, że mówiono nam jak ważne jest zgłaszanie do przełożonego każdego zauważonego owada, gdyż mogą się niebezpiecznie szybko rozmnażać i nastąpi plaga egipska na pokładzie. Ponadto roznoszą choroby, a na zamkniętej przestrzeni, gdzie każdy widzi każdego co najmniej kilka razy dziennie nie trudno op epidemię. Szczególną uwagę zwracano na wirusa układu pokarmowego. Będzie o tym zabawna historia, podobnie jak o uczuleniu nas przed wyrzucaniem papierosów za burtę. Ponoć jakieś cztery lata przed moim zaokrętowaniem jeden rejsowiec spłonął pochłaniając ze sobą jakieś 102 ofiary śmiertelne, właśnie przez wyrzuconego za burtę papierosa. Od tego czasu przepisy bezpieczeństwa uległy znacznemu zaostrzeniu o czym niedługo miałem się przekonać na własnej skórze.
   Poznałem podczas szkolenia interesującą dziewczynę.Pierwszą jaka do tej pory przykuła moją uwagę. Była w podobnym wieku, sama też dopiero zaczęła swój pierwszy kontrakt, ładna i wydawała się oczytana i niegłupia. Po odniesieniu pozytywnego pierwszego wrażenia postanowiłem poświęcić jej więcej uwagi w przyszłości. Na zakończenie szkolenia każdy otrzymał kartę o wartości 5$ do telefonu satelitarnego znajdującego się w każdej kabinie. Stwierdziłem, że zadzwonię do domu przy najbliższej okazji.
   Oddałem uniform do prania, mając jeszcze 2 w zapasie. Na szczęście pranie rzeczy służbowych było za darmo i wystarczyło je zanieść do pralni, a parę dni później odebrać. Gorzej z własnymi klamotami, szczególnie gaciami i skarpetami. Zaplanowałem zrobić to wieczorem, po pracy.

piątek, 16 stycznia 2015

9 października 2013
   Przed pójściem spać wczorajszego wieczora oglądaliśmy w kabinie film pt. "Step Brothers". Zapadła mi w pamięć scena, kiedy jeden z braci odwiedził psychoterapeutkę. Po jej pierwszym pytaniu uznał, że doskonale się rozumieją i wyznał jej miłość. Skojarzyła mi się sytuacja z mojego własnego życia, kiedy to na drugiej randce już wręczyłem Magdzie wiersz z podobnym wyznaniem. Teraz, patrząc na to z boku i wyciągając wnioski, zobaczyłem jak głupio to musiało wyglądać. Pomyślałem tylko: "Kurwa...". zacząłem rozumieć czemu nam nie wyszło. Musiała mnie uznać za wyrośnięte dziecko, zupełnie niedojrzałe emocjonalnie, a taka kobieta nie zainteresowała by się niedojrzałym emocjonalnie dzieckiem. Liczyłem, że ten kontrakt, podczas którego będę przez pół roku zdany wyłącznie na siebie pozwoli mi dojrzeć.
   Siłą skojarzeń przypomniałem sobie też moją ostatnią bójkę z bratem. Pierwszy i ostatni raz w życiu na prawdę chciałem mu zrobić krzywdę. Przyszedłem wieczorem do domu, jak często się wtedy zdarzało, mocno pijany po topieniu smutków w butelce. On też nie był trzeźwy, grał w "World of Tanks" kiedy wszedłem do jego pokoju. Potrzebowałem pogadać. Zacząłem się skarżyć jaki to jestem nieszczęśliwy, bo nie wychodzi mi z Magdą. Chcąc mnie pocieszyć rzekł: "nie martw się, wszystkie kobiety to kurwy, no poza matką.". Zapieniło mnie to niemiłosiernie i kazałem mu to odszczekać. Wynikło pewne nieporozumienie, bo nie mogłem pozwolić, żeby nazywał moją ukochaną "kurwą", a on zrozumiał, że chcę obrazić matkę i się zbuntował. W ten sposób wyszliśmy na zewnątrz, żeby przypadkiem nikomu z domowników nie przyszło do głowy nas rozdzielać. Sprawa była poważna, choć wynikła z nieporozumienia. Zrzuciłem z siebie kurtkę i wykrzykując inwektywy rzuciłem się na brata. To był moment, kiedy na własnej skórze przekonałem się, że jego treningi bokserskie nie poszły w las. Ledwie zdążyłem się zamachnąć, a wytrącił mnie z rytmu lewym prostym i dokończył robotę prawym sierpowym, a może podbródkowym? Ciężko stwierdzić. W każdym razie prawie zgubiłem buty, kiedy jego pięść posłała mnie w powietrze. Wylądowałem na plecach i dotarło do mnie, że nie miałem racji, a cała sytuacja była po prostu śmieszna. Leżałem tak chwilę powtarzając w kółko "o kurwa..." bardzo zdziwiony. Nigdy nie powinno się walczyć w gniewie, a szczególnie z człowiekiem mniej pijanym od siebie samego. Brat pomógł mi wstać, a ja powiedziałem mu, że jestem z niego dumny i na prawdę byłem. Młodszy brat zgasił mnie jak świeczkę na torcie. Chyba nie ma większego powodu do dumy dla starszego w rodzeństwie. Uścisnąłem go i poszliśmy na piwo, gdzie spokojnie wyjaśniliśmy spory i zacieśniliśmy więzy. Czasem nawet bójka się przydaje w rodzinie. Chociaż morda bolała mnie przez następny tydzień i nie miałem ochoty na nic poza zupą, przynajmniej na chwilę zapomniałem o swoich problemach.
   Coraz bardziej bolało mnie kolano. Mam z nim problemy od czasów gimnazjum, a nie jestem pewny przyczyny. Cierpiałem wtedy na "Martwicę guzowatości kości piszczelowej" i mogły to być powikłania, ale miałem też dość poważny wypadek rowerowy. Prawdopodobnie te dwa zdarzenia po prostu się na siebie nałożyły. Nigdy wcześniej nie obciążałem go tak ciężką pracą. Miałem nadzieję, że przejdzie samo z siebie po przyzwyczajeniu się do dziennej rutyny. W przeciwnym wypadku musiałbym przerwać kontrakt i wrócić do domu z podkulonym ogonem i kolejną porażką na koncie. Nie zniósłbym tego. zacisnąłem więc zęby i udawałem, że wszystko jest w porządku.
   Wreszcie udało mi się zapamiętać imię współlokatora z Chorwacji - Tihomir, choć nie jestem pewny czy tak się to pisze. Do tej pory wydaje się sympatyczny. Jest tu dłużej, zna prawa rządzące statkiem i choć nie jest zbyt gadatliwy czy otwarty, to bardzo mi pomaga. Wydaje się, że jest całkiem sympatyczny, przynajmniej poza momentami, kiedy coś mu nie pasuje, ale póki co dogadujemy się jakoś, jako że nie jestem kłótliwym typem.
   Krótka przerwa szybko się skończyła, a minęła mi na pisaniu i czytaniu. Po pracy od razu poszedłem spać, gdyż następny dzień miał być najtrudniejszy i najdłuższy do tej pory. Miałem zacząć o 8:30 rano i pracować do 24, a w przerwach odbywać się miały szkolenia. Martwiłem się, że nie będę miał nawet okazji nic zjeść przez cały dzień, nie mówiąc już o praniu, które powoli zaczynało domagać się uwagi z powodu wyczerpującego się zapasu bielizny, (dotarło do mnie, że muszę gdzieś zdobyć więcej gaci) a na które po prostu nie miałem czasu.
 

środa, 14 stycznia 2015

8 października 2013

   W nocy żałowałem, że pozbyłem się mojego naturalnego kroku z młodości. Mama zwracała mi uwagę, żebym stawiał stopę zaczynając od pięty, a nie od palców, bo chodząc w ten sposób wyglądałem śmiesznie. Fakt, przypominałem gąsiora na amfetaminie kiedy głowa podskakiwała mi przy każdym kroku, a ona, jak każda matka, chciała mieć normalne dziecko. Tym razem jej chyba jednak nie wyszło. Pamiętam, kiedy szliśmy pewnego razu na wigilię do cioci i znowu zwracała mi uwagę, "No jak Ty chodzisz?!". Nie lubiłem, kiedy mi mówiono co i jak mam robić, to zostało mi do dziś. Dość powiedzieć, że aby jej zrobić na złość przeszedłem dobry kilometr na samych piętach. Szedłem sam jak ten debil, bo po chwili mieli mnie dość razem z bratem i poszli przodem, nie czekając aż łaskawie zacznę iść normalnie. Zawsze byłem uparty... Ludzie śmiali się ze mnie i prawie dostałem w gębę od miejscowych ale chyba uznali, że lepiej nie ruszać wariata, bo jeszcze coś złapią. Nie przemyślałem wtedy tej decyzji do końca...
   Tamtej nocy jednak myślałem o programie na Discovery Channel, który obejrzałem jakiś czas wcześniej. Dotyczył on plemienia Indian z półwyspu Jukatan, którzy potrafili biec za ranną zwierzyną tygodniami pokonując nawet do 500km dziennie. Przeprowadzono badania i okazało się, że stawiają stopę w dokładnie taki sam sposób, jak ja to robiłem w dzieciństwie. Był to naturalny sposób chodzenia i biegania każdego człowieka przed wynalezieniem butów, które zmieniły nieco naszą anatomię. Pozwalał on też zmniejszyć nacisk na kolana i zużycie stawów. Pomyślałem sobie, że to jednak ja miałem rację ale ta myśl wcale nie pomogła na ból nóg po pracy.
   To był mój piąty dzień na statku i większość pracy jaką miałem do wykonania robiłem automatycznie, bezmyślnie Na początku było w porządku, ciągle robiłem coś nowego i wciąż się uczyłem nowych rzeczy. Teraz ciężka praca nie przeszkadzała wolnemu strumieniowi myśli, który kończył się wodospadem dziwnych scenariuszy, dialogów między mną, a Magdą, które same się pisały, a nigdy do nich nie dojdzie. Sama przecież powiedziała, że jej uczucia nigdy nie ulegną zmianie, a przecież wie co mówi. Trzeba się z tym pogodzić. Łatwo powiedzieć… Mimo to próbowałem się skupić na tym co robię i starałem się ciągle być zajęty. Gotujące się uczucia napędzały mnie i znajdowały pozytywne ujście w wysiłku fizycznym. Do tego endorfiny nastrajały mnie pozytywnie.
   Brak dyscypliny umysłowej próbowałem zwalczyć śpiewaniem piosenek, ale znam ich niewiele i po pięćdziesięciu odśpiewaniach repertuaru, to też zaczynałem robić bezmyślnie. Martwiłem się, że nigdy nie będę szczęśliwy. Mam dużo szalonych i niezwykłych marzeń, które są w zasięgu ręki. Jednym z nich było okrążenie świata, a właśnie byłem w trakcie jego spełniania. Zawsze jednak chciałem w końcu się ustabilizować i założyć rodzinę. Nawet nie traktowałem tego jako marzenie, w końcu prawie każdy to robi i nic w tym niezwykłego. Jak jednak mogłem to zrobić, skoro ciągle byłem beznadziejnie zakochany bez wzajemności? Jak mogłem się ożenić, skoro nie wyobrażałem sobie, że mógłbym kiedykolwiek pokochać kogoś innego niż Magda? Teraz, siedząc i pisząc te słowa, nawet się z siebie śmieję. Gdybym tylko wtedy wiedział co życie szykuje dla mnie w zanadrzu… Nie zmienia to faktu, że tamtego dnia czułem się strasznie.
   Po skończeniu wpisu do pamiętnika postanowiłem wynieść śmieci z kabiny. Mój współlokator złapał mnie na korytarzu. Był maniakiem czystości, co stało w całkowitym kontraście do mojego charakteru, ale uznałem to za dobrą kartę. Jednym z celów, jakie mi przyświecały, kiedy zdecydowałem się zaciągnąć do załogi było dorośnięcie. Chciałem, jak zwykle, szybko i w najtrudniejszy możliwy sposób nauczyć się jak być odpowiedzialnym dorosłym mężczyzną. Dbanie o porządek wpisywało się w to postanowienie, więc nie narzekałem, tylko robiłem to o co mnie prosił. Pokazał mi miejsce niedaleko miejsca pracy, gdzie mogłem wyjść na papierosa. Wystarczyło wejść do windy, wjechać na najwyższy pokład, wyjść na „Open Deck” i zaraz za rogiem wspiąć się po niewysokich schodach oznaczonych „Crew Only”, by znaleźć się w palarni. To był pierwszy raz od rozpoczęcia pracy na statku kiedy wreszcie zobaczyłem światło słoneczne.


niedziela, 14 grudnia 2014

7 października 2013

   Obudziłem się o dziewiątej. O dziesiątej rozpoczął się tzw. "Drill". Mieliśmy ćwiczyć procedury ewakuacyjne w razie konieczności opuszczenia statku. Zostałem poinstruowany, że należy się ciepło ubrać, więc założyłem kurtkę. Ubrałem też kamizelkę ratunkową, co było obowiązkiem każdego członka załogi podczas ćwiczeń. Kiedy rozległa się syrena alarmowa, obwieszczając początek "General Emergency Drill", składający się z siedmiu krótkich sygnałów i jednego długiego, wraz ze współlokatorem opuściliśmy kabinę i podążyliśmy za resztą osób w kamizelkach.
   Punkt zborny pracowników restauracji znajdował się w pubie "Golden Lion". Był to typowo angielski pub, jedyny na pokładzie, gdzie można było wypić "ale" prosto z wysp, zjeść oryginalne "Fish&Chips", pograć w bingo, posłuchać pianisty czy po prostu obejrzeć mecz krykieta.
   Wszystkie krzesła przy drewnianych stolikach były już zajęte, więc usiadłem na wykładzinie opierając się o ścianę i zacząłem się pocić. Jak zwykle było gorąco, a kurtka przypięta do mnie kamizelką ratunkową zupełnie nie pomagała. Ponadto nudziłem się. Nie było dookoła nikogo znajomego, a nawet jeśli bym kogoś jednak zobaczył, to rozmowy były zabronione. Większości osób to jednak nie przeszkadzało. Ja zagłębiłem się we własnych myślach, unikając tych o temperaturze. Błąd.
   Wkrótce sprawdzono listę obecności. Każdy musiał zareagować na dźwięk swojego numeru, który był umieszczony na osobnej karcie. Tą zawsze należało mieć przy sobie w razie zagrożenia. Mój to R81 o ile dobrze pamiętam. Po tej procedurze, gęsiego udaliśmy się do głównego lobby. Każdy był zobowiązany trzymać wystającą pętelkę z kamizelki osoby przed nim i w tym tzw. "Crocodile Walk" dotarliśmy na miejsce i zajęliśmy swoje pozycje. Ja się zgubiłem w tłumie ale szybko mnie odnaleziono i wskazano gdzie zawsze się powinienem ustawiać. Znowu nastąpiło sprawdzenie listy obecności.
   Następnie wyszliśmy na "Open Deck", gdzie pokazano nam łodzie ratunkowe i przeszkolono z ich obsługi. Byliśmy tego dnia w Rodos. Już w środku miałem poważne problemy z przegrzaniem ale teraz, bez klimatyzacji, w pełnym słońcu, w czarnej kurtce, myślałem, że oszaleję o ile nie rozpuszczę się zanim do tego dojdzie. Na szczęście później nauczyłem się obchodzić procedury związane z ciepłym ubiorem i nakryciem głowy. Zwykle wystarczyło coś luźnego z długim rękawem i czapka z daszkiem, żeby nikt się nie czepiał i w komfortowych warunkach mogłem obserwować innych pocących się w swetrach, ale ten dzień był straszny.
   Całe ćwiczenia trwały nieco ponad godzinę. Większość czasu nic się nie działo i tylko staliśmy w jednym miejscu, co miało zgubny wpływ na mnie. Przez cały pobyt na statku robiłem co mogłem, żeby nie mieć czasu na myślenie, bo za każdym razem moja świadomość dryfowała w stronę wspomnień o Magdzie. Podczas ćwiczeń zupełnie nie miałem na czym skoncentrować uwagi i stało się, chandra miała mi towarzyszyć przez najbliższe kilka godzin.
   Pracę zaczynałem o 12, więc miałem jeszcze trochę czasu żeby zjeść śniadanie. Zupełnie nie przewidziałem faktu, że 1000 osób załogi może wpaść na ten sam pomysł. Fakt, że na pokładzie były trzy messy: "Crew Mess", największa, dla najniższych rangą członków załogi, jak ja, "Staff Mess", dla osób nie zatrudnionych bezpośrednio przez armatora ale przez różne agencje, jak pracownicy spa, fotografowie, aktorzy, tancerze, śpiewacy itp., oraz "Officers Mess" czego tłumaczyć nie ma potrzeby. Ponadto, ci, którzy pracowali na nocną zmianę wrócili spokojnie spać i nie w głowie było im jedzenie. Mimo to kolejki do bufetu były jak za komuny.
   Nie wyszło mi to na złe. Szereg pomarańczowych kamizelek ukazał mi drugi bufet, z którego wcześniej nie zdawałem sobie sprawy. Od tej chwili wiedziałem, że całość dzieli się na część europejską i filipińską, z której do tej pory korzystałem. Ucieszyłem się, że wreszcie zjem coś normalnego.
   W pracy zacząłem od segregowania wyposażenia ze zmywaka obsługiwanego wyłącznie przez Filipino. Ciekawym wydało mi się to, że śpiewali podczas pracy. Nie zauważyłem tego zachowania u żadnej innej narodowości. Skojarzyło mi się to z czarnymi niewolnikami pracującymi dawniej na polach bawełny w Ameryce. Zacząłem się zastanawiać, jak w dzisiejszych czasach ludzie stają się specyficznym rodzajem dobrowolnego niewolnika, tylko zamiast kija możni tego świata używają marchewki. Jestem pewny, że ci ludzie woleliby być teraz ze swoimi rodzinami zamiast zmywać naczynia po Anglikach za 114 dolarów miesięcznie, a przynajmniej jeden z nich twierdził, że tyle zarabiał, co wydało mi się niedopuszczalne. On jednak mimo to był wdzięczny, że może zapewnić godne życie tym, których zostawił w kraju. Co ciekawe, każdy spotkany przeze mnie członek załogi porównywał statek do więzienia, mimo, że mógł zrezygnować z pracy kiedy tylko chciał, a i tak tego nie robił. Wolał zostać i narzekać. Wszyscy jesteśmy niewolnikami systemu.
   Urzekło mnie śpiewanie podczas pracy i postanowiłem też tego spróbować. Zawsze uważałem, że zupełnie mnie nie interesuje, co inni o mnie pomyślą ale chyba tylko starałem sobie to wmówić. Nadszedł czas na sprawdzenie samego siebie. Zacząłem śpiewać "Róża czerwono", co od tej pory zawsze podnosiło moje morale, dodawało sił i pozwalało wytrzymać następny dzień, szczególnie słowa: "Dojdziesz bracie! Choć krucho jest...". Potem wzbogaciłem repertuar o kilka innych piosenek, które dobrze znałem. "Oh My Darling Clementine" przypominającą wesołe chwile na lekcjach angielskiego i pozwalającą oswoić się z faktem, że straciłem Magdę. Rosyjską pieść "Katiusza", mającą dla mnie szczególne znaczenie, bo mój dziadek często ją śpiewał zanim zmarł i wiązało się z nią wiele wspomnień i emocji. "My Rifle, My Pony and Me", po której dodawałem fragment "Come Along Cindy", bo nie znałem całego utworu ale występowały one razem w filmie "Rio Bravo". Wprowadzały mnie zawsze w dobry nastrój i przypominały, że robię coś ważnego, muszę to zrobić sam, a kiedyś przyjdą lepsze dni.
   Po południu miałem półtorej godziny przerwy. Myślałem o wyjściu do portu ale nogi bolały mnie tak bardzo, że postanowiłem posiedzieć w kabinie, trochę popisać i przez resztę czasu czytać książkę od Adasia. Nie mogłem przestać myśleć o Magdzie, żałowałem zerwania kontaktu i zastanawiałem się, czemu zachowuję się tak głupio. Próbowałem behawiorystycznej metody myślenia o niej w samych negatywach, przypominania sobie wszystkich złych emocji, by wypracować podświadome unikanie tego tematu tak jak uczono psy by nie zachowywały się w określony sposób karząc je. Nie pomagało. Gorzkniałem tylko i nabierałem obrzydzenia do wszystkich kobiet generalnie. Napisałem nawet, że miłość odeszła z tego świata w epoce średniowiecza, by wrócić na chwilę w romantyzmie i dokonać zemsty za to co ludzie z nią uczynili i odejść wraz z romantykami popełniając samobójstwo. W obecnych czasach jest tylko narzędziem zniewolenia, które kobiety wykorzystują by zdobyć pieniądze i awanse od naiwnych mężczyzn. Stwierdziłem, że muszę pogodzić się z samotnością. Tak, wiem, dramatyzowałem troszkę. Szczególnie, że nigdy żadna kobieta nie starała się naciągnąć mnie na wydatki, a już zdecydowanie nie Magda. Była idealna pod każdym względem, poza tylko tym jednym, że mnie nie chciała.
   Po przerwie wróciłem do pracy. Musiałem wyczyścić wszystkie lodówki, bo zbliżał się tzw. "General Cleaning". Raz w tygodniu wszystko musiało być wyglancowane na wysoki połysk, co będzie sprawdzane przez okrętowych oficjeli. Wszystko to z powodu konieczności zachowania higieny. Nie uwierzylibyście jak szybko choroby rozprzestrzeniają się na pokładzie. Należało zrobić wszystko by uniknąć rozwoju bakterii.
   Lodówek było osiem, każda wysoka na ok 1,6m i wypełniona mlekiem, jogurtami, napojami, jedzeniem itp. Musiałem wyjąć z nich cała zawartość, wymienić tacki, na których poukładane były produkty, wytrzeć wnętrze lodówki ściereczką i powkładać wszystko z powrotem. Potem nauczyłem się robić to szybciej. Zwykle ja czyściłem lodówki, bo jako najsilniejszy, nie potrzebowałem pomocy w wyciąganiu załadowanych tacek i inni mogli się skupić na swoich zadaniach.
   Skończywszy z lodówkami musiałem zrobić "Pantry". Udało mi się zabrać za nie jako pierwszemu, więc mogłem wziąć pusty wózek, zamiast opróżniać go po kimś. Zawsze było ich za mało, ale nie było też miejsca na więcej. Były one stalową ramą wysoką na ok 1,8m na czterech kołach, które zawsze się blokowały podczas jazdy, co doprowadzało do białej gorączki, szczególnie kiedy były przeładowane, co zdarzało się często. Na ramie należało umieścić 6 tacek i 5 czarnych, prostokątnych miednic. Następnie zaprowadzało się taki wózek na drugi koniec okrętu, do schowka, zabierało stamtąd pełny i zostawiało na zmywaku. Niesamowita zabawa podczas sztormu ale o tym później.
   Po pracy poszedłem do baru. Wiedziałem, że tego dnia odbywało się karaoke, a już oswoiłem się ze śpiewaniem w pracy. Nigdy wcześniej nie uczestniczyłem w karaoke i stwierdziłem, że to moja szansa. wypiłem trzy piwa dla couragu i zamówiłem piosenkę u DJ'a. Zaśpiewałem "Oh My Darling Clementine" ku uciesze tłumu. Wszyscy znali ten utwór i z chęcią się przyłączyli. Nie zostałem jednak długo w barze, bo jak zwykle zakończyli sprzedaż o pierwszej, więc zaraz po piosence poszedłem do kabiny spać.

czwartek, 4 grudnia 2014

6 października 2013

   Obudziłem się i pierwszą rzeczą, nad którą zacząłem się zastanawiać było to, jakim cudem świat może być tak suchy. Być może nie powinniśmy tyle wczoraj pić. Nie powiem, zdarzało mi się w przeszłości przesadzać z alkoholem. Raz nawet udało mi się osiągnąć 2,76 promila w wydychanym powietrzu. Widać to prawda, że śmiertelna dawka nie dotyczy Polaków i Rosjan. Piękne czasy studenckie... Nigdy jednak nie musiałem nic robić kolejnego dnia, a wtedy znów miałem iść na 8 godzin do najcięższej pracy jaką miałem okazję wykonywać w swoim, krótkim jeszcze, aczkolwiek barwnym życiu.
   Spojrzałem na telefon i okazało się, że jest godzina czternasta. Szczęście, że miałem dziś dzień wolny, tzw. "Off", a przynajmniej tak nazywano układ godzin, kiedy pracę zaczynaliśmy o 16 i kończyliśmy o 24 mając tylko pół godziny przerwy na posiłek. Krótko mówiąc rzadka okazja aby popracować tyle, ile pracuje każdy normalny człowiek w każdy normalny dzień tygodnia, zgodnie z każdym normalnym kodeksem pracy. Na statku nic jednak nie było normalne.
   Wygrzebałem się z łóżka i zapaliłem. Miałem dużo szczęścia trafiając na palacza za współlokatora. Umożliwiało to palenie w kabinie. Jeśli współlokator nie był palaczem, na każdego "dymka" należało wyjść na pokład, do specjalnie wydzielonej zieloną farbą strefy, lub do palarni w barze. Osobiście uważam, że chodzenie na każdego fajka ok 200 metrów na rufę, by wspiąć się po schodach o 4 pokłady i usiąść w palarni byłoby doskonałym powodem do rzucenia palenia. Szczęśliwie uniknąłem tej wątpliwej przyjemności.
   Po prysznicu ubrałem koszulę i spodnie, po czym poszedłem w ciapach do messy. Nosiłem ciapy kiedy tylko miałem taką możliwość, były miękkie i stopy bolały o połowę mniej niż w lakierkach wymaganych podczas pracy. Znów posiliłem się kurczakiem z ryżem, którego smak mi dzisiaj nie przeszkadzał. Głównie dlatego, że nie czułem smaku po wczorajszym przepiciu. Po takim śniadaniu wypiłem kilkanaście kubków lemoniady z maszyny mieszającej koncentrat soków z zimną wodą i poczułem się znacznie lepiej. Miałem jeszcze sporo czasu, więc wróciłem do kabiny, by uzupełnić pamiętnik i trochę poczytać. W końcu jednak nadszedł czas iść do pracy.
   Powoli zaczynałem łapać o co chodzi i jak wyglądają standardowe zajęcia każdego dnia. czułem się pewniej, mimo usilnych starań Noela, menagera z Filipin, by zepsuć mój dzień. Podczas pracy zaobserwowałem, że rzeczywiście internet nie kłamie co do popularności słowa "kurwa" na świecie. Zostało ono nawet bardzo ciepło przyjęte i zasymilowane do swoistego, wyjątkowego języka pokładowego. Często dało się słyszeć Elizabeth, wesoło pokrzykującą: "Busy, kurwa! Busy!". Ponadto poznałem czarnoskórego kucharza z Mauritiusa. Zostawiłem plakietkę z imieniem przy innej marynarce, czego na szczęście Noel nie zdążył zauważyć, właśnie dzięki niemu, bo zwrócił mi uwagę i mogłem po nią wrócić. Głównie po plakietce ludzie rozpoznawali skąd jestem, z uwagi na inną od angielskiej pisownię mojego imienia. Zapytany skąd jestem wyjaśniłem, że z Polski, przyjechałem niedawno i jeszcze jestem zakręcony jak weki na zimę, usprawiedliwiając w ten sposób brak plakietki. Kucharz skwitował moją krótką historię słowami: "Kurwa mać, ja pierdolę!", co rozbawiło nas obu.
   30 minutowa przerwa ledwo wystarczyła na zjedzenie obiadu, a raczej wepchnięcie go w siebie jak najszybciej i powrót biegiem do pracy. Noel potrafił rozpętać piekło za jedną minutę spóźnienia, a ja zupełnie nie miałem ochoty go słuchać.
   Po pracy poszedłem do baru, jednak nie spotkałem nikogo ze znajomych. Wypiłem jednego Heinekena 33ml za dolara, zapaliłem papierosa i poszedłem spać około pierwszej w nocy.

niedziela, 30 listopada 2014

5 października 2013

   Bartek rano nie zadzwonił i byłem mu za to wdzięczny. Fakt, umawialiśmy się na zwiedzanie Grecji ale i tak nie dałbym rady się obudzić. Przynajmniej byłem wyspany po pierwszym męczącym dniu. Wziąłem prysznic, ubrałem się w uniform i poszedłem do messy na śniadanie.
   Ustawiłem się w kolejce trzymając przed sobą niebieską, plastikową tackę z pustym talerzem. Moim oczom ukazał się rząd przysmaków barwnych i tajemniczych niczym hot-dog z "Berzy", których nazwy zupełnie nic mi nie mówiły, a wszystkie brzmiały Azjatycko. Nie mogę powiedzieć, żebym nie był entuzjastą Azjatyckiej kuchni, jednak tych specjałów nie miałem nigdy okazji poznać. Szczególnie odstraszającą okazała się zupa z rybich łbów, których oczy spozierały na mnie z rosołu. Nie mając odwagi na eksperymenty wybrałem kurczaka i ryż szafranowy, doprawiłem to sosem sojowym i zająłem miejsce przy stoliku. Muszę przyznać, że jadałem lepiej w przeszłości. Kurczak był twardy i nie odchodził od kości, ryż zbrylony i zimny, do tego gotowany w niesolonej wodzie. Sos sojowy był dobrym pomysłem. Najadłem się szybciej niż się spodziewałem nie opróżniając talerza do końca. Nie lubię marnować jedzenia. Następnym razem wezmę znacznie mniejszą porcję, wiedząc już, że apetyt to rzecz ulotna w messie dla załogi.
   W pracy byłem o godzinie 12 w południe. zacząłem od polerowania sztućców słysząc ciągle "Szybciej, szybciej!" za każdym razem kiedy mijał mnie przełożony. Już wiedziałem, że nie zostaniemy najlepszymi kolegami. Dobrze, że Bartek pracował ze mną, więc miałem do kogo otworzyć gębę. Po skończeniu polerowania miałem różne zadania, jak wynoszenie śmieci, przynoszenie wózków wypełnionych brudnymi naczyniami z tzw. "Pantry". czy składanie chusteczek. W ciągu dnia miałem w sumie 2 godziny przerwy, najpierw godzinę na lunch, potem kolejną, na obiad. Pracę skończyłem o 12 w nocy.
   Chciałbym móc wtedy powiedzieć, że nie czuję nóg ale byłoby to wierutne kłamstwo. Czułem je i to dosyć dosadnie. Miałem wrażenie, że moje stopy zostały sprasowane w prasie hydraulicznej, a każdy krok sprawiał wrażenie stąpania po rozżarzonej lawie zamiast po stalowej posadzce. Będąc w Polsce byłem zaniepokojony tym, że będę tak ciężko pracował ale teraz czułem się zadowolony. Miałem niewiele czasu na rozmyślania, a to doskonale się składało, bo nie myślałem o Magdzie, co by mnie tylko wpędzało w depresję.
   Chwilę przed pierwszą zadzwonił Bartek. Ustaliliśmy, że zjemy razem kolację i wypijemy co nieco na dobry sen. Tak oto zostałem zaproszony na swoje pierwsze "Cabin Party". Współlokator Bartka próbował spać, kiedy przyszliśmy. Przedstawił się jako Marcis z Litwy, po czym stwierdził, że jemu nic nie przeszkadza i życzył dobrej zabawy oddzielając się od nas zasłonką. Wydało mi się to nieco dziwne ale postanowiłem pozostawić sprawę bez komentarza. Bartek wykonał telefon, a ja poznałem Ashwina, który właśnie wszedł. Mój pierwszy czarnoskóry kolega z Republiki Południowej Afryki.
   Niedługo po tym jak Bartek skończył rozmowę rozległo się pukanie do drzwi. Wpuściliśmy do środka Filipińczyka z torbą, z której wyjął litr Jacka Danielsa. No, no! Takiej obsługi się nie spodziewałem. Dostawca zebrał pieniądze i na odchodnym próbował opchnąć nam jeszcze parę paczek chrupek ale podziękowaliśmy.
   Piliśmy przy głośnej muzyce do późnych godzin nocnych rozmawiając o życiu okrętowym. Głównie jednak panowie ostrzegali mnie przed kobietami okrętowymi, stwierdzając, że nie ma sensu tutaj szukać bratniej duszy. Byli przekonani, że każda z osobna to karierowicza szukająca awansów przez łóżko. Nie jestem fanem generalizowania, dlatego słuchałem ich postanawiając sam wyciągać wnioski co do poznanych osób, indywidualnie. Jutro mam dużo wolnego, może tym razem uda się pozwiedzać.

piątek, 28 listopada 2014

4 października 2013

   Problemy zaczęły się już samego rana. Zapomniałem uwzględnić strefę czasową i o mały włos nie spóźniłem się na spotkanie. Agenci mieli nas odebrać z hotelu i zawieźć do portu, gdzie zostaniemy w końcu zaokrętowani. Dobrze, że zwykle wstaję nierozsądnie wcześnie, żeby mieć dodatkowy czas i powoli, bez stresu, załatwiać poranne sprawy. Tym razem nie poszło.
   Chwilę po przebudzeniu telefon z recepcji powiadomił mnie o przybyciu agentów. Zebrałem swoje rzeczy na biegu i popędziłem do recepcji. Bagaż reszty załogi był już dawno zapakowany do autokaru, więc ja musiałem swój taszczyć wszędzie ze sobą, jako jedyny. "No to ładnie się pan przedstawił przed milionami słuchaczy" - przypomniał mi się fragment starego nagrania z Radia Maryja o trzech słowach do ojca prowadzącego.
   Po zebraniu paszportów przez agentów i załatwieniu procedur rejestracyjnych zostaliśmy zawiezieni do portu. Jako jedyny pojechałem bez śniadania ale miałem jeszcze bułki z kotletami schabowymi z poprzedniego dnia, które przygotowała dla mnie mama, więc nie przejąłem się tym faktem. Na miejscu zakupiłem kilka pocztówek i zająłem się czytaniem. Procedury imigracyjne trwały około 2 godziny, więc zdążyłbym się znudzić, gdyby nie książka pożyczona od Adasia.
   Wreszcie, po długim oczekiwaniu, zaczęto wyczytywać nazwiska, by dokonać zwrotu paszportów. Przeszliśmy kontrolę celną, która nie różniła się niczym od tej na lotniskach, wsiedliśmy do autobusu portowego i dotarliśmy do naszego nowego, pływającego domu, gdzie spędzimy co najmniej najbliższe 6 miesięcy. Oczywiście jeśli wszystko pójdzie zgodnie z założeniami...
   Widok statku po raz pierwszy na żywo zrobił na mnie duże wrażenie. 16 pokładów pnących się w górę na długości 294 metrów zupełnie nie mieściło się w polu widzenia. Moim pierwszym skojarzeniem był 10 piętrowy wieżowiec mieszkalny przy ulicy Sandomierskiej 30 w Radomiu. Krótko mówiąc, ogromne bydlę. Moja Ukrainka powiedziała: "Welcome a board!" i po przejściu przez kolejną kontrolę przez ochronę statku weszliśmy na pokład.
   Zrobiono nam zdjęcia do identyfikatorów, które służyły również jako klucze do kabin i karty płatnicze, chociaż na razie wydano tymczasowe karty magnetyczne. Polecono nam zostawić bagaże w jednym z dwóch korytarzy biegnących przez całą długość okrętu i zaprowadzono nas do messy. Tam wypełnialiśmy dokumenty niezbędne do dalszej rejestracji. Oddano mnie pod opiekę sympatycznej, choć na tyle dojrzałej, że już niezbyt atrakcyjnej dla mnie Francuzki. Pobieżnie pokazała mi kilka ważnych miejsc na pokładzie, z których żadnego nie zapamiętałem. Skomplikowany ciąg schodów, przejść i korytarzy sprawiał, że czułem się niczym Jazon w labiryncie Minotaura. Martwiłem się, że nie odnajdę swojego bagażu. Dotarliśmy wreszcie do kabiny, w której spędzę najbliższe dni. Wytłumaczono mi, że to kabina tymczasowa, dla osób o wyższej randze i po jakiś dwóch tygodniach zostanę przeniesiony. Dostałem pakiet powitalny, składający się z koperty, w której znalazłem wspomnianą kartę magnetyczną, długopis, dwie plastikowe plakietki z imieniem i pozycją, stylizowane tak, żeby wyglądały na złote oraz ulotkę informacyjną, po czym wprowadzono mnie do środka.
   Nigdy nie miałem wątpliwej przyjemności odsiadywać wyroku w żadnym z więzień ale odniosłem wrażenie, że skazańcy mają więcej swobody w swoich celach, niż ja będę miał w tej okropnie ciasnej kabinie. Na oko miała może 5-6 metrów kwadratowych, ale po dodaniu umeblowania pozostawało jakieś dwa metry. Jeśli dwie osoby ubierały się jednocześnie do pracy, trudno było się dać sobie łokciami po żebrach raz, czy dwa. Po lewej stronie od wejścia znajdowała się szafa na ubrania, obok niej stało biurko z półeczką, na której zawieszony był telewizor, przy biurku stało jedno krzesło. Na przeciwko znajdowała się umywalka zamontowana na blacie czegoś w rodzaju szafki nocnej. Na wprost od wejścia znajdowało się łóżko piętrowe, którego dolną część zajmował mój współlokator.
   Gość był Chorwatem i sprawiał wrażenie całkiem sympatycznego. Nie tracąc czasu pomógł mi zanieść pościel poprzedniego lokatora do głównej pralni, odebrać świeżą wraz z uniformem, a właściwie trzema czarnymi marynarkami, na wieczór, trzema białymi, na rano, trzema parami czarnych spodni, dwoma muszkami i trzema białymi koszulami. Obładowany tym wszystkim niczym juczny koń, zostałem odprowadzony do kabiny, gdzie wziąłem prysznic planując się położyć. Niestety jeszcze nie było mi dane wtulić się w ramiona Morfeusza.
   Ledwie wyszedłem spod prysznica, a zadzwonił telefon. Mężczyzna po drugiej stronie niezadowolonym tonem dziwnego akcentu języka angielskiego chciał wiedzieć dlaczego jeszcze nie przyszedłem do pracy. Wyjaśniłem, że nikt mi o niczym nie powiedział, nawet nie mam pojęcia gdzie pracuję ani jak mam się tam dostać. Ponadto byłem przekonany, że pierwszy dzień będzie poświęcony na zapoznanie się z nowym otoczeniem. Nie mogłem się bardziej pomylić. Zostałem poinformowany, że za moment ktoś przyjdzie po mnie i będzie Polakiem, żebym mi trochę ułatwić. Zgodziłem się i zacząłem ubierać.
   Ledwo naciągnąłem spodnie, a już rozległo się pukanie do drzwi. Otworzyłem i tak poznałem Piotra, młodego chłopaka z Poznania o uśmiechniętej twarzy, wesołym spojrzeniu i szczeciniastych blond włosach. Doradził mi założenie czarnej marynarki i zaprowadził do pracy. 
   Okazało się, że będę pracował w dziale room service, który składał się z czterech "Runner'ów": Bartka, Balazsa z Węgier, Clefforda z Filipin i mnie, noszących tace do pokojów 2000 pasażerów, 2 osób na "Dispatch'u": Agaty i Piotra, który mnie wprowadził, przygotowujących wspomniane tace, 2 operatorów telefonu przyjmujących zamówienia: Elizabeth z Ukrainy i Darii z Rosji, 6 osób z nocnej zmiany, których nie miałem okazji dobrze poznać, managera i jego asystenta.  
   Daria mnie wprowadziła, nauczyła nawigacji, żebym nie miał problemów ze znalezieniem odpowiednich pokoi i pomogła dostarczyć pierwsze zamówienie. Była to bardzo wysoka brunetka o smukłej figurze i, o zgrozo, urodzie do złudzenia przypominającej mi mój obiekt westchnień z Polski. Już wiedziałem, że nie uda mi się zapomnieć o Magdzie, bo tak miała na imię. Ilekroć nie spojrzałem na Darię myślałem o Magdzie. Rejs zapowiadał się... Cóż, inaczej niż bym sobie tego życzył. 
   Przez resztę dnia roboczego głównie nosiłem tace, co wiązało się ze przejściem nierozsądnej ilości kilometrów. W przerwach między kolejnymi tacami, których nie było za wiele, bo pasażerowie zachowywali się jakby przyjechali na rejs by nic nie robić poza leżeniem w łóżku i żarciem, pomagałem innym przy tzw. "sidejobs", jak polerowanie sztućców, czy sprzątanie. Jeśli praca uszlachetnia, to po kontrakcie moja krew będzie błękitna jak niebo nad Paryżem. Nigdy w życiu tak ciężko nie pracowałem. Pot lał się ze mnie strumieniami. Tace się nie kończyły. Niczym głowy hydry, w miejsce każdej dostarczonej wyrastały trzy kolejne. Do tego ten upał... Temperatura na pokładzie nie mogła się znacznie różnić od tej na zewnątrz ze względów komfortu dla pasażerów, a byliśmy na morzu śródziemnym. Skończyłem o godzinie 24 po ośmiu godzinach czując się jak Korzeniowski.
   Po pracy zszedłem do kabiny, przebrałem się, zabrałem swój plecaczek, w którym umieściłem flaszkę i kabanosy i udałem się do "Crew Baru". Uznałem, że dziś zdecydowanie zasłużyłem na drinka i chwilę relaksu. Ktoś miał urodziny, więc bar był pełny. Wszyscy poznani Polacy byli obecni za wyjątkiem Bartka. Przedstawiono mnie reszcie Polskiej załogi, a ja chcąc pokazać się z dobrej strony od razu wyłożyłem zawartość plecaka na stół. Reakcja towarzystwa upewniła mnie, że był to dobry krok. Szczególnie przypadłem do gustu Pawłowi, który od tej pory postawił sobie za punkt honoru, by nie pozwolić aby mi w gardle zaschło. 
   Bartek dołączył później udzielając mi wskazówek, abym pilnował wódki, bo mi wszystko wypiją. Nie kupiłem jej jednak dla siebie, więc nie przejąłem się zbytnio jego uwagami i stwierdziłem, niech im idzie na zdrowie.
   W pewnym momencie wyszedłem na papierosa do specjalnie wydzielonego pomieszczenia. Było tam trochę ciszej i można było porozmawiać. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to pomieszczenie będzie moim głównym miejscem bytowania przez resztę rejsu, pomijając pracę. Zauważyłem tam samotnego koleżkę siedzącego w kącie, a że już zdążyłem się zrelaksować, a po wypiciu jestem bardzo towarzyski, przysiadłem się. Na imię miał Claudio i pochodził z Portugalii. Przypadliśmy sobie do gustu i przegadaliśmy resztę wieczoru. Wyszedłem z baru między 1, a 2 w nocy.
   Jutro zaczynam pracę o 12 w południe, a umówiłem się z Bartkiem na zwiedzania z rana. Nie mam pojęcia jak uda mi się obudzić. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że w tym nowym życiu sen to luksus, na który mogą sobie pozwolić tylko nieliczni. 
   Wróciwszy do kabiny odniosłem wrażenie, że poważnie naraziłem się mojemu Chorwatowi budząc go o tej porze. Wtedy myślałem, że to tylko wrażenie...